Finał konkursu Orange FunKlasa - czyli coś, co wydawało się tak nierealistyczne i odległe, a jednak udało się. Nasze czteromiesięczne zmagania z filmikami, zdjęciami i kibicowaniem opłaciły się, bo jako jedna z czterech klas z całej Polski dostaliśmy się do ostatniego etapu. Niestety głównej nagrody, jaką jest wycieczka do Barcelony dla całek klasy, ostatecznie nie udało nam się zdobyć, jednak całe to doświadczenie było dla nas niesamowitą przygodą! Małe podsumowanie całego konkursu już wkrótce, a tymczasem przedstawiamy trochę mniej formalną relację z samego finału FunKlasy:
Wszyscy już zebrani pod szkołą,
uśmiechnięci, zrelaksowani, niektórzy trochę spięci, inni wyraźnie
zniecierpliwieni - ale każdy zmotywowany. W końcu to MY - Językożercy! Chociaż parę
osób, łącznie z naszą panią wychowawczynią, miało na twarzy wypisane pytanie - ''przyjadą czy nie?'', przyjechał. Biały i wygodny. Autokar, oczywiście, chociaż pan kierowca też
niczego sobie, jego profesjonalny wąsik wzbudzał powszechny respekt i zaufanie.
Podróż była fascynująca, większość osób zajęło się czytaniem (dla przyjemności oczywiście)
pełnej niespodziewanych zwrotów akcji powieści kryminalnej "Nad
Niemnem", inni umilali sobie czas w równie szalony sposób (ot, chociażby
spanie w pozycjach ekstremalnych albo kamerowanie czytających). Po kilku godzinach jazdy
nasza przedsiębiorcza grupa młodych biznesmenów, oficjalnie jako Językożercy,
mniej oficjalnie jako szlachta gdyńska, przekroczyła próg warszawskiego hotelu Campanille. Po
kilkunastu minutach przyszedł do nas pan B.
Nagle zaczęło się jakieś poruszenie, dziewczyny zaczęły mdleć, piszczeć,
podskakiwać; chłopacy trzymali fason, ale zrobili się trochę bardziej czujni,
wyciągali dyskretnie szyje w poszukiwaniu powodu zamieszania. Po atrium
rozległy się szepty w stylu "Boże, nie wierzę, po prostu nie wierzę".
Jak jeden mąż Językożercy skupili się wokół pana organizatora, szczelnie
odgradzając go od reszty świata. Ale co spowodowało to nagłe zamieszanie? Co
było obiektem pożądania nas wszystkich? Przechodzący przypadkowo Justin Bieber?
A może to pan B? Nie, to nie byli oni, chociaż ten drugi akurat był w
posiadaniu tychże obiektów. Xperie, czyli cudowne smartfony stanowiące nagrodę za poprzedni etap i kluczowy element zadania finałowego. Szkoda tylko, że nie różowe. I bez diamencików.
Podnieceni,
obładowani bagażami po uszy, dostaliśmy w końcu karty do naszych pokoi. I
Gdynianie poczuli się jakby przyjechali z Dzierżążna (serdeczne pozdrowienia
dla mieszkańców), bo tu wszystko było na karty. Winda i światło w łazience też.
Na dobry początek, po dotarciu do swoich tymczasowych lokum, wszyscy
przeczytaliśmy reguły zadania finałowego, czyli gry miejskiej, mającej odbyć się następnego dnia i wstępnie
umówiliśmy się na opracowanie strategii. Nasze zadanie miało polegać na
zrobieniu 52 zdjęć możliwie jak najbardziej podobnych do wzorców podanych na
stronie FunKlasy. Niektóre przedstawiały dość znane obiekty, inne jednak
były zupełnie abstrakcyjne, niczym fizyka. Po ogarnięciu spraw podstawowych część
z nas poszła na miasto, żeby trochę się porozglądać albo kupić parę rzeczy. O
20 zebraliśmy się na kolacji (jakby ktoś był ciekawy - pomidorowa ze znikomą
ilością ryżu, super płaski schabowy z surówką i ziemniakami oraz ciastko jabłecznikopodobne).
Posłuchaliśmy też jak niesamowicie miło organizatorom nas gościć. Około 21
zaczął się prawdziwy fun, dokładnie taki, jak ten z piosenki Friday. Wstępne
planowanie w jednym z pokoi - każdy czuł się jak u siebie, w końcu wszystkie są
takie same - po czym połowa ruszyła na nocny podbój stolicy tj. błądzenie po
mieście i szukanie punktów, którym mieliśmy w sobotę zrobić zdjęcie, a reszta
została i bawiła się w centrum strategii NASA. Nasza praca skończyła się około godziny
drugiej, kiedy poszukiwacze dotarli w
końcu do swoich pokoi. Pobudka o 7, śniadanie, pakowanie, wymeldowanie z
hotelu. Autokary zawiozły nas na Plac Bankowy, miejsce, z którego miała się
zacząć misja finałowa. Nasza strategia była prosta: najpierw zdjęcia grupowe,
za które mogliśmy dostać najwięcej punktów, potem każda dwuosobowa drużyna
miała wykonać przydzielone wcześniej zadania. Już na początku dało się odczuć
nerwy i chwilowy brak organizacji. Zmotywowani pędzili naprzód, zmulacze
szwędali się gdzieś na tyłach, co bardzo utrudniało sprawną pracę. Po dotarciu
na pierwszy punkt napotkaliśmy jednak gorszą przeszkodzę - inna grupa właśnie
usiłowała ustawić się do zdjęcia, co spowodowało małe opóźnienie i wielką
irytację. Przy pomniku Piłsudskiego stało się kilka rzeczy co najmniej
interesujących: policjanci z fascynacją przyglądali się naszej krzątaninie,
pani P usiłującej prawidłowo wykadrować zdjęcie i co chwilę przebiegającemu
przez ulicę Patrykowi, który sprawdzał jakość cykniętych zdjęć. Zaraz potem musieliśmy
zatrzymać starszego pana wchodzącego w kadr i zarazem prowadzącego swojego wnuczka, którego wykorzystał jako
żywy transparent- chłopczyk miał przewieszoną tablicę "Nie oddamy wam TV
Trwam". W końcu ruszyliśmy dalej i drugi raz natknęliśmy się na inną
drużynę. Beztrosko przesunęli oni (wyglądający na bezpański) statyw,
zrobili zdjęcie i poszli. Kiedy już mieliśmy ustawiać się do zdjęcia, przyszedł
właściciel owego statywu, zbulwersowany pan geolog, niezbyt chętny do
współpracy i ponownego przesunięcia narzędzia pracy. Negocjacje na szczęście
poszły po naszej myśli i tym sposobem zostało nam już tylko jedno zdjęcie
grupowe. Ostatnie ujęcie na schodkach poszło gładko i mogliśmy się rozdzielić.
Wszyscy popędzili do swoich punktów. Nie było łatwo, ujęcia były
"ciekawe". Nie zważając na zdziwionych przechodniów, klękaliśmy,
kładliśmy się w poprzek chodnika, wskakiwaliśmy na murki i parapety i
podsadzaliśmy się - wszystko, by złapać jak najlepsze kadry. Jednym słowem- Parkourklasa.
Pomimo tych trudności całe zadanie wykonaliśmy ekspresowo, więc większość ''drużyn''
postanowiło pozwiedzać trochę miasto przed powrotem na Plac. Wszystkie zdjęcia
musieliśmy wysyłać organizatorom MMSami do godziny 15. Po wykonaniu zadania mieliśmy szansę podziwiać Stadion
Narodowy zza ogrodzenia i porobienić sobie zdjęć na tle jego majestatu. Po tym
fascynującym przeżyciu wróciliśmy do hotelu na pożegnalny obiad. Ostatni posiłek,
ostatnie groźne spojrzenia na przeciwników i powrót do domu.
Chociaż
byliśmy wyposażeni w smartfony, które teoretycznie miały nas rozerwać podczas
podróży, to większość z nich się rozładowała po wyczerpującym zadaniu, zresztą
nasze osobiste baterie też były na wyczerpaniu. Jedni spali, drudzy czytali na głos mądrości Joy'a, a inni liczyli
bociany. Wyraźne ożywienie po zmroku wywołało włączenie świateł w autokarze -
parę osób postanowiło zorganizować dyskotekę w rytm niesamowitych przebojów radia RMF FM. Tak
czy siak, wykończeni wyczerpującym FUN zadaniem, pod szkołę zajechaliśmy około
22:30i nasza przygoda z konkursem się skończyła.
Może nie jedziemy do
Barcelony... ale to tylko i wyłącznie dlatego, że Barcelona przyjedzie do nas.
Wkrótce. Stay tuned! :)